
Krótki epizod z życia Conana, który dałoby się upchnąć w ciekawie skonstruowanym opowiadaniu, stał się kanwą powieści, która poza aspektem przygodowym ma niewiele do zaoferowania. Dowiadujemy się po prostu, co wydarzyło się podczas kilku dni, które Conan spędził w shemickich państwach-miastach, w których władza cywilna łączy się często z lokalnymi kultami. Liberalna i wyróżniająca się na tym tle w bardzo pozytywny sposób Qjara, ma stać się ofiarą dla Wotanty, nienasyconego boga ich sąsiadów z miasta Sark, których reprezentują król Anaksymander i kapłan Khumanos.
Ta dwójka czarnych charakterów wykorzystuje fortel, który kojarzyć może się z Koniem Trojańskim. Pod pozorem nawiązania dobrosąsiedzkich stosunków Khumanos negocjuje z Regulą i Semiarchosem, parą królewską, sprawującą władzę w Qjarze, budowę posągu Wotanty. Zostaje on wykonany z materii, które współczesny czytelnik bez trudu rozpozna jako rodzaj radioaktywnego metalu. Oczywiście w prehistorycznej Hyborii jest on opisywany raczej jako materiał, posiadający magiczne atrybuty, pozwalający na przyzwanie demonicznego boga. Jednak choroba popromienna wśród osób mających kontakt z posągiem, każe nam przypuszczać, że sama materia nie jest raczej ziemskiego pochodzenia. Autor puszcza w ten sposób oko do miłośników klasycznej fantasy z czasów “Weird Tales“, która często łączyła opowieści spod znaku magii i miecza z horrorem i science-fiction.
W całym tym zamieszaniu młody Conan walczy, prowadzi pielgrzymów przez pustynię, romansuje, znowu walczy… a w rezultacie odjeżdża w siną dal, zmierzając dalej do Szadizaru, przeklętego miasta występku. Z perspektywy jego życiorysu nie dzieje się zatem nic wyjątkowego, nie poznajemy go również z żadnej innej strony, której byśmy dotąd nie znali. Z racji swojego wieku jest dość prostolinijny i łatwowierny, szybko daje się skusić kobiecym wdziękom, ale nie na tyle, by ryzykować życie. Ceni również swój honor i generalnie dość chętnie okazuje pomoc i łatwo zawiera znajomości.
Tym, co udało się w tym tomie Leonardowi Carpenterowi, są świetnie opisane relacje barbarzyńcy z miejscowymi dziećmi. Ciekawość, jaką wywołuje obozujący pod miastem olbrzymi wojownik, wydaje się zrozumiała. W sumie to można się dziwić że tak rzadko dochodzi do kontaktów Conana z małoletnimi bohaterami. Jest to ciekawy wątek, choć mało wyeksploatowany.
Dużą dozą kreatywności wykazał się przy tym tomie tłumacz, Marek Mastalerz, oraz osoby redagujące amberowską serię przygód Conana. O ile można zrozumieć zabieg spolszczenia pisowni imienia Anaximander na Anaksymander, o tyle już zmiana z Voltanthy na Wotantę (zgubiono gdzieś l, a nazwa bóstwa nie kojarzy się nam z elektrycznością, jak w oryginale woła o pomstę do nieba. W takiej sytuacji zawsze pojawiają się pytania o to, co jeszcze redakcja potraktowała w tak nonszalancki, żeby nie powiedzieć niechlujny, sposób.
Ogólna ocena tomu jest jednak dość dobra. Widać że Carpenter nieźle czuł postać Conana, nie próbował go też na siłę modyfikować i kształtować na swoją modłę. Miłośnikom postaci barbarzyńcy musiało się to zatem podobać. Choć w nieco rozdętej fabule mamy do czynienia głównie z powieścią przygodową, a elementy fantasy są ograniczone do minimum, to i tak można uznać, że “Conan wyrzutek” to powieść mieszcząca się w wyższych stanach średnich serii.
Leonard Carpenter, Conan wyrzutek, Amber 1996.